Tegoroczny finał Ligi Mistrzów był wewnętrzną sprawą Niemiec. Zagrały w nim dwa arcyniemieckie zespoły: Bawaria Monachium i Prusy Dortmund.
Faworytami byli Bawarczycy, ale i Prusacy mogli zrobić niespodziankę; pod jednym wszakże warunkiem: pierwszoplanowych ról Polaków, albo przynajmniej znacznego ich wkładu w zwycięstwo. Od dłuższego bowiem czasu – bez Lewandowskiego, Błaszczykowskiego i Piszczka – Prusy Dortmund żadnego ważnego meczu już nie wygrywają. Jednakowoż; w tym wewnętrznoniemieckim finale zwycięzca mógł być tylko jeden: Niemcy.
I tak się stało. Nasze kochane Prusaki – Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek – w pierwszej połowie nie wykorzystali swoich stuprocentowych okazji do zdobycia bramki, a w drugiej – taktownie nie rzucali się w oczy. I nikt jakoś na nich psów nie wieszał, że mecz przetoczył się ponad ich głowami.
Było tak, jak miało i powinno być. No bo, jak by to wyglądało? O wyniku meczu dwu najlepszych niemieckich, zarazem europejskich drużyn mieliby przesądzić Polacy? Jak by tę obelgę zniósł osiemdziesięciopięciomilionowy, europejski hegemon?
Nikt tego wieczoru na Wembley nie miał prawa Niemcom zepsuć, a niemiecki interes narodowy i niemiecka racja stanu musiały święcić swój triumf, dając niczym nieuszczuplony upust niemieckiej dumie.