Za sprawą popularnego serialu „Ojciec Mateusz” – arcypolski, opiewany literacko – Sandomierz, staje się pomału poważną socjologiczną zagadką i problemem, skłaniającym wszystkich zaniepokojonych rodaków do współczucia i żywej troski o los Sandomierzan – w ich dniu powszednim.
No bo cóż mogliby naprawdę poradzić: marzycielski inspektor Orest Możejko z dobro… i prostodusznym aspirantem Noculem i służbistą Gibalskim, gdy w co drugim odcinku scenarzysta podrzuca im świeżego nieboszczyka, a sandomierskie mało i starszolaty – z łupem i haraczem – hulają w biały dzień, po sandomierskich uliczkach i rynku, stając się pomału główną atrakcją turystyczną dla szkolnych wycieczek, szukających alternatywnych bodźców wychowawczych.
Przecież gdyby w tych ekstremalnych, statystycznie i widowiskowo, warunkach zjechała do Sandomierza połowa dzielnej, nowojorskiej policji z czasów burmistrza Giulianiego, to i tak miałaby pełne ręce roboty.
W tej sytuacji nad całością spraw muszą czuwać siły duchowe: ksiądz Mateusz, z dyskretnym wsparciem biskupa miejsca.
Dlatego w „Ojcu Mateuszu” wszystko jest w porządku i jak trzeba: dobro ma ludzką twarz i zawsze zwycięża.